MOJE NASZE MIEJSCA

DEMOKRACJA SOCJALISTYCZNA, PAN JEZUS I TAMTE LATA – 70., 80.

        OUVERTURE

        Jak dzisiaj zrozumieć tę alogiczną niekonsekwencję? Jak to się stało, że niegdysiejsi totalni punkrockowcy – anarchiści dziś przeistoczyli się w konserwatywnych wyznawców solidaryzmu społecznego i naturalnej wielopokoleniowej rodziny. Z tłumu wykrzykującego, „j…ć pały” (to o Milicji Obywatelskiej) lub „j…ć juntę” (to o przywódcach Ludowego Wojska Polskiego) – stali się wyznawcami „państwa policyjnego” jako gwaranta stabilności społecznej i gorącymi zwolennikami międzynarodowego sojuszu państw w militarnej rozprawie z ośrodkami światowego terroryzmu.

         Jak to możliwe, że ci, którzy śpiewali kiedyś „jestem głupi, mam pie…lca, w uchu kolczyk, w d…e stolca, mózg mam jakiś opuchnięty chyba jestem pie…….ty, jestem głupi mamo tato czy dostanę w mordę za to” – dziś są przykładnymi obywatelami płacącymi podatki, parkującymi w wyznaczonych miejscach, obchodzącymi kolejne patriotyczne rocznice? Z miłośników wszystkiego, co odbiega od normy, co inne, pokręcone, nie stąd, co obraża mieszczańskie poczucie przyzwoitości – przeistoczyli się w strażników tego, co tradycyjne, niepodważalne, stałe, niezmienne, moralne. Gdy kiedyś oczekiwali na wstrzyknięcie w krwioobieg społeczny czegokolwiek, co byłoby obcym elementem, wirusem, nową ideą czy desantem Marsjan, tak dziś stali się poplecznikami tradycjonalistów, zwolennikami Oriany Fallaci w jej płomiennych tyradach przeciwko zalewowi islamu na Europę.

        Żeby zrozumieć tę metamorfozę należałoby wiedzieć, a może wpierw odczuć na własnej skórze, czym był internacjonalny blok państw socjalistycznych, „Blok Wschodni”. Trzeba by przyjrzeć się tamtym czasom i usiłować zrozumieć czym było komunistyczne państwo, jakie możliwości rozwoju mieli w nim młodzi ludzie – jak, i przede wszystkim: czy w ogóle mogli aktualizować swoje potencjalności.

        Gdy wejdzie się w ten problemat, wówczas okaże się, że to nie dawni anarchiści i kontestatorzy komunistycznej rzeczywistości zmienili poglądy – to zmieniła się rzeczywistość i w jakimś stopniu dostosowała do ich pragnień.

        Tak, byliśmy anarchistami – ale anarchistami w ramach podwójnego zaprzeczenia logicznego: byliśmy komunistami komunizmu, wywrotowcami tego, co już wywrócone, buntownikami z poważnymi powodami, by na właściwe tory wprowadzić z powrotem to, co wytrącone z naturalnego biegu rzeczy. Byliśmy artystami surrealnej rewolty, która, aby potwierdzić prawdziwość samej siebie, musiała znaleźć sens w destrukcyjnej autonegacji zaprzeczającej samej sobie lub zagubić sens w totalnej autoafirmacji własnego ja przeciw wszystkiemu. I tak jak nonsensowne jest to zdanie, tak sensowna była nasza półprywatna, półoficjalna kontrrewolucja.

        Skoro bowiem nasze życie poczęło się w latach 60. i 70., w rzeczywistości, której kreatorami byli marksistowscy herosi i pół-anty-bogowie, toczyło się w okolicznościach, które były snem guza mózgu bandy czerwonych wampirów i miało trwać wyłącznie na cześć tych pierwszych a zakończyć się tylko ku zadowoleniu drugich, to nasza anarchiczna rewolucja w domu wariatów musiała być czymś jeszcze bardziej chorym. Lub przeciwnie; w zalewie irracjonalnalności była precyzyjnym, logicznym planem powrotu do ściśle wykreślonych norm, zabójczą dla choroby taktyką zdrowia.

       Tacy byliśmy – zdrowi, a może chorzy w niezdrowej rzeczywistości. Na tle ociężałego, szaroburego socjalistycznego landszaftu, byliśmy kolorową i rozhukaną hordą młodocianych szaleńców. W istocie byliśmy po prostu konserwatystami, którzy samoświadomość i wiedzę o tym fakcie zdobywali przez lata.

       TAMTE LATA – 70., 80.

        Większość z nas pochodziła z niezasobnych, skromnych dobytkiem i duchem mieszczańskich rodzin, z wyśrednioną przeważnie liczbą domowników (2+2), poupychanych w standaryzowanych blokach z betonowej płyty, w których przeciwległych ścian toalety albo kuchni można było dotknąć rozłożonymi ramionami. Nasi rodzice pracowali na etatach w miejscowym kombinacie rolnym, POM-ie, spółdzielni mieszkaniowej lub budowlanej, w bufecie, urzędzie, milicji, jako nauczyciele, mechanicy, sklepowe, kierowcy etc. Niektórzy udzielali się w małym prywatnym warsztaciku szewskim, krawieckim, zegarmistrzowskim, w piekarni lub zakładzie fryzjerskim.

        Nasze mamy nosiły obfite, wysokie fryzury lat 60. i 70. upięte w koki, loki, grzywy, fale i inne konstrukcje usztywnione drutami, stalowymi spinami i puszką lakieru do włosów w sprayu, który czynił z nich niezniszczalną skorupę. Czasami, gdy byliśmy zupełnie mali, zabierały nas na spacery i lody albo pozwalały iść do kina. Z naszymi ojcami chadzały na sylwestra lub, gdy daliśmy im więcej niż chwilę wytchnienia, w sobotę do miejscowego regionalnego lokalu na potańcówki. Gdy pod koniec epoki Gierka po miasteczku rozeszła się wieść, że do owego lokalu zawitały striptizerki – dla nikogo nie było już wątpliwym, że w Pyrzycach jest światowo.

       Dowodem na światowość były także, posiadane przez wiele gospodarstw domowych – syfony, w których odchodziła prywatna produkcja wody bąbelkowanej, wytwarzanej za pomocą nabojów z gazem kupionych w „Gieesie” (skrót od GS – gminnej spółdzielni). Po dodaniu do takiej musującej wody odrobiny soku, otrzymywało się własnej roboty rarytas na upały. Podobny specjał, choć z dreszczykiem zbiorowych emocji, oferował saturator pana Zenona albo Stefana. Ustawiony latem w centrum miasteczka, raczył przechodniów wodą gazowaną ze sztucznie barwionym cukrem udającym sok, nalewanym do kilku, ledwie co płukanych szklanek. Nieopodal sklepu warzywnego, milicyjnej i cywilnej budki telefonicznej oraz pomnika wdzięczności Armii Radzieckiej (przebudowanego z wcześniejszego monumentu upamiętniającego przewagi armii niemieckiej z czasów I Wojny Światowej), integrował pyrzyczan i przyjezdnych zbiorowym ryzykiem pochłonięcia całej gamy żyjątek – od paciorkowców, przez gronkowce po salmonellę.

       Gdy jednak w latach 70. do domów zawitały owe małe, prywatne syfoniki, saturator pana Zenona lub Stefana odnotował znaczący spadek sprzedaży.

       Byliśmy przeważnie w drugim, rzadko wówczas w trzecim pokoleniu potomkami przesiedleńców z wszelkich możliwych zakamarków kraju. Z tych zakamarków, które po wojennym kataklizmie pozostały przy Polsce, jak i tych, które od niej odpadły, i także tych, które do niej przyłączono, a o których oficjele mówili „ziemie odzyskane”, zaś złośliwcy „ziemie wyzyskane”, bo ruch migracyjny odbywał się wtedy w kraju we wszelkich możliwych kierunkach.

       Pyrzyce lat 70. i 80. – były więc uroczą zbieraniną pyskatych wołyniaków spod Łucka i wytrwałych podolan spod Stanisławowa, wesołych Litwinów spod Grodna i zawziętych „cyntralnioków” spod Łodzi. Znalazłeś tu poznańskich „pyrów”, którzy zawieruszyli się tu w poszukiwaniu roboty, i podkrakowskich „centusiów”, rzuconych tu przez los przypadkiem i po to, by znaleźć mieszkanie i drugą połowę. Była to rozbiegana od Sasa do Lasa mozaika dominujących mentalnych typów lechickich – Lachów z okolic Jasła i Krosna, i niekrzykliwych, akceptowanych żydowskich niedobitków ze wschodu; ukraińskich mruków i łemkowskich lekkoduchów rozrzuconych przez Akcję „Wisła” po okolicznych siołach i wioskach. A po niemal całej długości ulicy Bogusława latali, niczym kolorowe ptactwo, pyrzyccy Cyganie, przez nikogo nie niepokojeni, chyba że dali w mordę lub zajumali coś o „jeden most za daleko”. Jednym słowem, była to pasjonująca, frapująca i ekscytująca nuda kolorowej wewnętrznie, choć szarej na zewnątrz normalności. Miasteczko – eksperyment, jakich setki w ówczesnej Polsce na terenach ”wyzyskanych” od braci Niemców, po ich kolejnej wojnie ze świetnym, kongenialnym początkiem i końcem – takim jak zawsze.

       Ta, w ostatecznym rozrachunku, jednorodna kulturowo i w większości także etnicznie społeczność była demokratyczną magmą. Nie istniało tu rozwarstwienie warunkowane pieniądzem. Różnice w statusie majątkowym były prawie nierozpoznawalne, bo jedynym pracodawcą ówczesnym było socjalistyczne państwo, a ono płaciło wszystkim niewiele i po równo. Ludzie wykonujący zawody z wyższej kategorii w hierarchii państwowych potrzeb – przedstawiciele inteligencji, lekarze, prawnicy, nauczyciele – zarabiali trochę więcej niż pozostali, ale nie na tyle więcej, by różnice te były widoczne, o rażących dysproporcjach nikt nie słyszał, chyba w amerykańskim filmie.

       Ciuchy kupowaliśmy wszyscy w miejscowym Domu Towarowym „Słowianin”, wszyscy takie same i z tą samą częstotliwością. Matki dbały o nas, opierały te szare wdzianka i cerowały skarpety z taką samą skwapliwością – czy były to matki włościanki, czy matki urzędniczki, zresztą też w większości potomkinie włościanek. Wyglądem, jako jedni z pierwszych, zaczęli wyróżniać się przedstawiciele młodzieżowych subkultur, punkrockowy, ale to później, w latach 80., i raczej w drugą stronę – nosząc z premedytacją brudne, niechlujne łachy, na pohybel drobnomieszczańskiej przyzwoitości. Gdy przeciętna rodzina nie była dotknięta losowym nieszczęściem, kalectwem, nie była niepełna, nie było w niej patologicznego pijaństwa lub wyjątkowo licznej, a rzutującej na zasobność wielodzietności, zaś oboje rodzice pracowali, to status majątkowy rodziny nauczycielskiej, robotniczej, rolniczej czy lekarskiej był zbliżony.

       W każdym razie nie istniały bariery, które by uniemożliwiały normalny kontakt dzieci tych środowisk, bo podziały wynikające z krańcowego bogactwa czy ubóstwa były wówczas nie do pomyślenia. Gdy ktoś w miasteczku próbował wywyższać się i wymuszał szacunek do siebie chamską siłą grubego pliku banknotów śmierdzących świeżą, nowobogacką wódą i dopiero co ukiszonym ogórkiem, a nie istniały po temu prawdziwe podstawy w postaci arystokratycznych korzeni – tacy ludzie byli z miejsca i bezbłędnie rozpoznawani i niemiłosiernie wyśmiewani.

       Byliśmy, jako rzekło się wyżej, demokratyczną, ujednoliconą pulpą, raczej szczęśliwą w tej rozdanej po równo socjalistycznej biedzie. Wspomnienie tamtej niefrasobliwości rzeczywiście może dziś budzić w wielu sentyment i nieodpartą chęć powrotu do czasów młodości i przestrzeni socjalnego bezpieczeństwa. Przestrzeni wprawdzie niewielkiej, ograniczonej do kilku ulic, ale jakoś własnej, swojej i dzielonej w innymi wspólnie a serdecznie.

       Byliśmy uszczęśliwioną odgórnie społeczną magmą, wytworem eksperymentalnej urawniłowki.

         ZDJĘCIE Z PANEM JEZUSEM

       Większość z nas posiadała zdjęcie z Pierwszej Komunii Świętej – choć chyba nikt o to nikogo nie pytał i nie był to warunek sine qua non naszych przyjaźni i niechęci. Swój flirt z Panem Jezusem, również większość z nas, zawieszała w okolicach bierzmowania, krótko przed lub krótko po nim. Nie dlatego, by zwiódł nas miraż ateistycznego raju czy zauroczyła słowna wata socjalistycznej nowomowy; tego typu herezje i fascynacje były w naszym środowisku taką rzadkością, że mniejsze zdziwienie wzbudziłaby paradująca po miasteczku samica yeti. Wakacje od Chrystusa to raczej młodzieńcza ucieczka od obowiązku, od mieszczańskiego poukładania, na które zawsze mieliśmy jeszcze czas. Wobec oferowanych przez życie obfitych, wręcz skondensowanych a rozmaitych nieświętych słodkości – od malinowych ust koleżanki, po jabłkowe wino kolegi – świętość była rzeczywistością piękną i wzniosłą, ale nie było nam do niej śpieszno.

       Socjalizm popełnił tu kardynalny błąd. Religia katolicka, w apriorycznie poukładanym komunistycznym konstrukcie, miała być jednym z przejawów zanikającego i reglamentowanego folkloru, istniejącego tylko dzięki łasce kom-partii jako lokalny, post-polski, post-szlachecko-mieszczańsko-chłopski koloryt. „Narodowa w formie, socjalistyczna w treści” rzeczywistość komunistycznego państwa nie dopuszczała na swoim terenie do rozkwitu owego religijnego „opium dla mas”, bo wobec nieuchronności determinizmów, owej machiny dziejów puszczonej w ruch przez Marksa i Engelsa, twórczo rozwiniętej przez kolejnych komunistycznych łotrów – Lenina i Stalina – i tak zapanować miał tutaj nieodwołalnie „światopogląd naukowy”. Natomiast komunizm dopuszczał powolne dogorywanie religii. Skoro bowiem nagły zakaz w dostępie do religijnego narkotyku mógł spowodować nieprzewidywalne i niepotrzebnie groźne społeczne odruchy, charakterystyczne dla narkomana na odwyku, to mądrzej było zmniejszać dawkę powoli.

       Katolicyzm miał być zatem czymś w rodzaju totemu Wielkiego Manitou w socjalistycznym rezerwacie, w którym nieliczni, ale uzbrojeni po zęby czerwonoskórzy poganie umieścili większość białych chrześcijan. Totemem pozostawionym tylko po to, by tubylców niepotrzebnie nie rozdrażniać w trakcie procesu przerabiania ich na Surowiec Światowego Planu Wyzwolenia Mas. Warto, aby taki proces przebiegał nieświadomie i bez wstrząsów.

       „Kadry decydują o wszystkim” – miał powiedzieć Józef Stalin. Okazało się, że z punktu widzenia pokrętnej logiki komunistycznych konstruktorów świata – ów mega złoczyńca miał rację. Ostatecznie okazało się bowiem, że, jeśli przyjąć sposób rozumowania i optykę komunistów, to właśnie Watykan, a nie Moskwa, planował dalej, bardziej przebiegle i chytrze, mądrzej i skuteczniej. Okazało się, że choć nie miał ani jednej dywizji, powierzchnię mniejszą niż dacza letnia pierwszego sekretarza podrzędnej lokalnej kom-partii, i przyszłość, w każdym podręczniku marksizmu-leninizmu ostatecznie określoną jako nieodwołalnie przegraną, to jednak, z jakiegoś nieznanego komunistom powodu – miał lepsze kadry.

       Owe kadry to siostrzyczka-katechetka, zawsze uśmiechnięta, nieskończenie cierpliwa i wyrozumiała, która w niedogrzanej, pachnącej lekko stęchlizną i wilgocią salce przy kościele Św. Ottona tłumaczyła za pomocą obrazków nierozwiązywalny gordyjski węzeł Świętej Trójcy. Albo wyświetlała klekoczący przeskakującymi klatkami, niewyraźnie i mdło rzucony na ścianę film i otulała nas miękką materią opowieści o Całunie Turyńskim, na pół bajkową, na pół boską.

       To także Babcia mieszkająca na wsi, gdzieś na Dolnym Śląsku, pod Białymstokiem, pod Łodzią, pod Przemyślem, albo gdzieś zupełnie niedaleko Pyrzyc, w której domu wisiały w każdym pomieszczeniu kolorowe makatki z Ostatnią Wieczerzą, obrazy z Męką w Ogrójcu upiększone zwieszającymi się medalikami i poupychanymi za ramy obrazkami świętych. W każdym niemal rogu jej domostwa stał mały i większy krucyfiks, ona sama zaś często i mantrycznym szeptem odmawiała różaniec, przesuwając machinalnie w pomarszczonych dłoniach jego paciorki.

       Był też w szeregach watykańskich bojowników ksiądz, stateczny w latach, trochę oschły, kostyczny i zupełnie nieatrakcyjny jako potencjalny przewodnik młodzieży socjalistycznej – niezdatny ani do nauki zaciągania się pierwszym papierosem, ani do instruktażu sprawnego otwierania piwa, ani do konwersacji o walorach koleżanek lub młodych nauczycielek. To on, już w sali w murach kościoła utrwalał naszą wiedzę religijną za pomocą podskubywania za ucho i włosy, gdy zespół nadaktywności psycho-ruchowo-werbalnej nie pozwalał nam zapamiętać, że Pan Jezus to nieskończone dobro.

       To te kadry spowodowały, że nawet krótka chwila infekcji Nieskończoną Miłością, wspólne zdjęcie z innymi dzieciakami w odświętnym garniturku czy albie, z komunijną gromnicą i obrazkiem, pod gotyckim sklepieniem miejscowej fary – ta krótka chwila najwidoczniej wystarczyła, by z nas uczynić tajnych (nawet dla samych siebie) agentów nienawistnego papiestwa.

       Gdy zaś zwierzchnikiem owej „międzynarodowej organizacji terrorystycznej”, szantażującej ludzkość wizją nieśmiertelności pod warunkami świętości, stał się Karol Wojtyła, Polak spod Krakowa, wszystkie historyczne determinizmy sprzysięgły się przeciwko apriorycznemu, z pozoru doskonałemu i skazanemu na wszechświatowy sukces „Manifestowi komunistycznemu”. Okazało się, że prawie co do jednego zostaliśmy gwardią tego Papieża-Polaka, wyrzucając idee „sojuszu robotniczo-chłopskiego” na śmietnik historii – czyli w miejsce, gdzie ów „sojusz” chciał widzieć wszystko inne, tylko nie siebie. Kod Jezusowego miłosierdzia, Bożego tchnienia z nieskończonych obszarów Kosmosu, powszechnej solidarności i człowieczeństwa wyssany z mlekiem matek, kształtowany przez watykańskie kadry i stymulowany duchowym kierownictwem Papieża-Pielgrzyma-Obieżyświata, musiał w nas wykiełkować w postawę nieprzejednanych wrogów międzynarodowej ideologii walonek i waciaka.

         CODA

         Pod skorupą magmy wytworzonej przez rewolucyjny wulkan, trwa gwałtowne i gorące, choć przyduszone i stłumione brakiem dostępu tlenu – życie. I tak jak skalna skorupa pęka, by gwałtownie wybuchnąć wulkaniczną erupcją, tak pękło coś i wybuchło wtedy w kraju.
Po nudnych i, wydawało się, mających trwać bezpiecznie i wiecznie gierkowskich, dziecinnych latach 70., przyszły burzliwe, młodzieńcze i buntownicze lata 80. – czasy pierwszej „Solidarności”.

       Kto ten czas przeżył, ten wie czym był.

       Kto tych lat nie przeżył, nie buntował się, kto wtedy nie „grał” i nie doznał na własnej skórze i nosie prawdziwości powiedzonka, że „punk to nie łaskotki”, nie słuchał Kaczmarskiego, Gintrowskiego i Łapińskiego w „Radiu Wolna Europa”, nie widział czołgów i wozów pancernych na ulicach polskich miast – ten nie wie czegoś istotnego.

      Jeśli rozmawiasz z dzisiejszym 40-sto czy 50-cio latkiem, to bez pewnego specyficznego kodu go nie otworzysz. Nie kupisz go taniochą i „szajsem”, nie „wciśniesz kitu”, nie oszwabisz świecącymi paciorkami. Nie wmówisz, że współczesna wszechobecna, zezwierzęcona antykultura dla sexistowskich, oszołomionych propagandą i używkami mas, to jest coś, o co chodzi, co nas determinuje i od czego nie ma odwrotu, na co jesteśmy ostatecznie skazani. Ten człowiek widział nie takie mody i nie takie systemy-molochy, po których pozostało jeno wspomnienie.

       Dziś jedni z nas są religijni, inni mniej lub wcale. Część stała się obyczajowymi i politycznymi konserwatystami, inni pozostali z sercem po stronie lewej; jednym powodzi się gorzej, inni ustawili się lepiej. Jedni drugich czasem drażnimy, czasem nie możemy znieść wzajem swojej politycznej ślepoty, wyzywamy od „lewaków” i „prawaków”; żałujemy i natrząsamy się jedni z drugich, że „tamci” tak łatwo dają wodzić się za nos swoim politycznym idolom, prestidigitatorom i inżynierom dusz, społecznym manipulatorom masami. A kto z nas ma rację? – oczywiście że my -„MY”, a nie wy -„MY”.

       Ale choćby „przyszło tysiąc partyjnych atletów, z tysiącem politykierskich kotletów i każdy nie wiem jak się wytężał”, by nas podzielić, nigdy nie stanie się tak, byśmy nie mogli pójść razem na browarka z dymkiem na wały, na alejkę pod murami, nazywaną od popularnego programu dla dzieci z lat 90. ulicą Sezamkową, do zaprzeszłej „Niwy”, czy innej, ostatniej knajpki-mordowni w miasteczku i pogadać o wszystkim jak „biali ludzie”, siarczyście i sensownie się przy tym kłócąc. I nigdy, żaden nie wiadomo jak cwany sukinsyn nie przywiedzie nas do tego, byśmy znienawidzili się lub, co gorsza, do siebie strzelali. To nie ta liga, nie ta kategoria wagowa, tu się nie nadstawia ucha byle podżegaczom. Tu wchodzą jedynie wtajemniczeni, dotknięci palcem Pana wyłącznie znad tego kawałka świata i czasu.

       To nasza przestrzeń, nasz kod, nasze dźwięki i obrazy.

       Nasze miejsca.

34 odpowiedzi na MOJE NASZE MIEJSCA

  1. Anonim pisze:

    Pyrzyczanie to ludność przesiefleńcza. Zwieziona z dawnych terenów polski po II wojnie św. Etnicznie bardzo zróżnicowana, a w wyniku wojny bardzo słaba genetycznie. Nie posiadająca silnych cech patriotycznych, która bardzo łatwo i od razu zaakceptowała system komunistyczny i się jemu podpożądkowała. Dlatego pewnie dziś drugie pokolenie tak łatwo daje się sterować kolejnemu pokoleniu komunistów mamiących kołchozami (strefa ekonomiczna) planami pięcio letnimi, pucharami itp….

  2. Pyrzyczanka pisze:

    Jakże pięknie opisana NASZA młodość, ubarwiona bogatym słownictwem. Czytając tę całą prawdę, nie da się nie wrócić myślami do tamtego okresu. Dziękuję autorowi za tę podróż w czasie – od dziecka po dorosłość. Brakuje słów by oddać odczucia jakie towarzyszyły mi podczas czytania tej minipowieści. Otwierając szuflady w mej głowie, w których leżą wspomnienia wraz wirtualnymi zdjęciami z przeszłości, cały czas wkradało się do nich pytanie kto jest autorem tego tekstu i czy znam go osobiście. Niezależnie od odpowiedzi – pozdrawiam go/ją serdecznie mając nadzieję, iż choć raz nasze drogi się kiedyś skrzyżowały.

  3. Anonim pisze:

    Beznadziejny tekst, nieczytelny. Na siłę autor/autorka chce udowodnić swoją „elokwencję” stosując mnóstwo zbędnych słów, których znaczenie wiele osób nie zna i aby odczytać ich znaczenie musi sięgać po słownik wyrazów obcych. Tylko po co takie ubarwienie?Proste, zrozumiałe słowa szybciej odczytać i sens odczytanych zdań dłużej zapada w pamięć!Jeden wielki słowotok!

    • AXL pisze:

      Cóż za fachowa recenzja! Jeżeli nie rozumiesz tekstu, to zdaje się, że Ty masz problem. Słowniki są po to aby z nich korzystać, tak więc zachęcam. Prosty język znajdziesz w tabloidach. Autorowi raczej nie zależało na dotarciu tym tekstem do umysłów i dusz Grażyn, Januszów, Brajanków i Dżesik.

      • Anonim pisze:

        Człowiek inteligentny używa prostych, zrozumiałych słów. W prostocie jest siła! Nie w prostactwie.Ty jak widzę jesteś typem prostaka, widać to bo Twoim jakże „modnym” zestawieniu wyżej wymienionych imion! Nie ma to jak powielać czyjeś mało śmieszne slogany…

  4. Krzysztof pisze:

    „wpierw”, „problemat”, brak autora – anonimów nie czytam, szczególnie bełkotliwych już na samym początku 🙂

  5. marky pisze:

    Grafomania w natarciu.

  6. max pisze:

    Daję słowo jeden z najlepszych tekstów jaki miałem okazję czytać na tej stronie odnośnie pokolenia lat 70 tych -Gratulacje dla autora świetna synteza na tle wydarzeń z końca lat 70 i 80 .

  7. edek pisze:

    Ciekawe kto kazal zbuzyc tak zwana paszarnie widoczna na zdjeciu .Napewno to tez byl zabytek,ktory tam stal.

  8. Anonim pisze:

    A może jakieś nowsze, bardziej optymistyczne wiadomości?! Plac zabaw NIVEA??? Pyrzyckie Spotkania z Folklorem??? A nie tylko wszelakie porażki…

  9. Anonim pisze:

    Krytyka władzy ok. ale podajcie kandydatów z nazwiska

  10. mali pisze:

    Paszarnie sprzedali , ciągniki kupiom

  11. Anonim pisze:

    A wysiadając z auta na nowym parkingu przy ul.1-go Maja narażamy się
    na uszkodzenie drzwi przez nadjeżdżające samochody.Co za kretyn
    wymyślił parking tej szerokości, gdzie można by zrobić go szerszym
    o 0,5m.

  12. Rozważny pisze:

    Pani burmistrz

  13. op pisze:

    boli mnie noga w biedrze

Skomentuj op Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.