MOJE NASZE MIEJSCA
TAJEMNICA „BANDY DŻEKOPA” I „CZARNEJ WOŁGI”
Część II
(…)
Niespokojne duchy nie mogły w te okolice nie pójść.
Stare miasto, przypominające z lotu ptaka trójkąt równoboczny o mocno zaokrąglonych kątach, otoczone było trzema ścianami wałów, z których każda miała inny charakter i klimat. Jeśli więc dzieciaki z północnego śródmieścia, z okolic ruin Bramy Szczecińskiej, chciały przedostać się do południowych wałów – owego pluszczącego, porosłego dziką roślinnością kanionu Siciny, domniemanej kryjówki Bandy Dżekopa – a przy tym po drodze przekąsić co nieco, to wypadało im iść wałami wschodnimi, które w odróżnieniu od południowych i zachodnich były właściwie łyse, prawie ucywilizowane i zupełnie niegroźne. O ile bowiem południowe były czymś w rodzaju namiastki burzliwej i dzikiej puszczy, zachodnie kryły się ze swą uporządkowaną aleją w cieniu nasadzonych równo starych lip i klonów, wyniosłych i mieszczańsko dystyngowanych, to wały ciągnące się po wschodniej stronie starówki, obsadzone tylko niewysokimi poniemieckimi jabłoniami, gruszami i śliwami – były po prostu spokojną, wiejską dróżką. Niewysokie drzewka owocowe rosły tu w regularnych odstępach na całej niemal długości: od „cepeenu” – stacji benzynowej, przez skrzyżowanie z ulicą Górną, aż do południowo-wschodniego zakola wałów, z których schodziło się do drugiego mostka na Sicinie, prowadzącego na ulicę Sikorskiego.
Dziczejące owoce – cóż za wyśmienity posiłek w drodze w nieznane!
Poprzez małą bramę wykutą w murze obronnym obok Baszty Pijackiej, ceglanymi schodkami prowadzącymi w dół, grupka dzieciaków zeszła z miasta na wschodni wał. Było tu ciepło i zacisznie, powietrze uspokajało się i powoli usypiało w błogim, przedwieczornym bezruchu. Zanim grupka dotarła na miejsce, objadała się niedojrzałymi owocami aż do bólu brzucha. Co bardziej operatywni i odważni wskakiwali przez płot po warzywa i owoce z ogródków działkowych.
– Chcecie marchewkę? – pytał łaskawie najroślejszy przywódca.
– No, daj gryza.
– Mi też, mi też.
Przez jakiś czas słychać było w małych szczękach chrupanie marchewek a w zębach zgrzytanie niedoczyszczonego prochu ziemi.
Szli na południe. Kąt murów ze sterczącymi ruinami Baszty Mniszej wyznaczał koniec wschodnich wałów i zarazem granicę, za którą rozpoczynały się południowe. Ścieżka wałowa prowadziła ich teraz łukiem w prawo. Coraz niżej i gęściej pochylały się nad nimi parkowe lipy i klony, obejmowały i muskały miękkimi liśćmi leszczynowe krze. Zwieszając się nad dróżką, rośliny tworzyły cienisty i pulsujący żywy korytarz. W okiściach listowia starych drzew, ciążących ciemnozielonym, obfitym i kleistym sokiem, szumiały roje owadów – much, komarów, pszczół, os, czasem szerszeni. Niektórzy, po drodze do przygody robili sobie chrabąszczowe radio – mieniący się tęczową chityną owad uwięziony w pustym pudełku od zapałek, chrzęścił w nim intensywnie i niestrudzenie.
Zapadał wieczór, pod roślinnym okapem było coraz ciszej i ciemniej. Wtedy właśnie, gdy trzeba było raczej z całej siły wytężać zmysły, by nie dać się zaskoczyć Bandzie Dżekopa, uwagę całkowicie absorbował tajemny, inny świat. Gdy bowiem z jasnego, beztroskiego i gwarnego znanymi odgłosami blokowiska wchodziło się w nagle uciszony i poplątany roślinny półmrok, pełen wilgotnych, nieznanych zapachów, półdzikich dźwięków, przetykanych pluskaniem rzeczki zwierzęcych szemrań, popiskiwań, szmerów, zbudzonych znienacka skrzydlatych furkotów – osiągało się stan upojenia i oczarowania.
Grupka szła cicho, żeby nie obudzić czujności zbirów, ale dzieciaki i tak były prawie pewne, że choć one nie widzą bandytów, oni obserwowali je czujnie i z ukrycia. Któreś wyszeptało tylko z przestrachem, by wypuścić chrabąszcze z pudełek, bo każdy, minimalny nawet hałas, mógł sprowadzić straszne następstwa. Właściwie nie do końca nawet wiedziały dokąd i po co idą. O tym, żeby schodzić z wałów w dół, nie było nawet mowy; od ich krawędzi do podnóża, gdzie płynęła Sicina, poszycie było tak gęste, a wały spadały tak stromo, miejscami niemal pionowo, iż niemożliwością było przedrzeć się przez nie za dnia, a co dopiero wieczorem. No i przecież gdzieś tam, gdzieś w tych najciemniejszych, zakrzaczonych rewirach znajdowała się ona – kryjówka Bandy Dżekopa. Iść ku niej wieczorem, w półmroku, prosto w czarną paszczę straszliwych, niewyobrażalnych niebezpieczeństw? Nie, tego nie zrobiliby nawet milicjanci z obławy.
Zagubieni idą więc górą, granią wałów, choć coraz głębiej w ciemność, po ubitym alejkowym trakcie – tędy łatwiej w razie czego uciekać. Przyroda wstrzymuje oddech, nie słychać już śpiewu ptaków, szumu zieleni i owadów. Bezruch powietrza, półmrok, coraz głębsza i dobitniejsza cisza sprawiają, że strach wytrzeszcza oczy – na pół strasznie, na pół groteskowo. W obszarze grozy życie umyka w bezpieczne kryjówki i tylko kilka par małych tuptających stóp śmie wkraczać w ten mroczny świat.
Właśnie wtedy, nagle …
– Cicho!
Grupka zatrzymuje się i nasłuchuje.
Z poplątanej gęstwiny głębokiego roślinnego piekła wychynęły nagle i wyraźnie niskie, przyciszone męskie głosy, pijane, obleśne, chrapliwe. Dźwięk ich melodii jest potworny i wulgarny, zbrutalizowany przekleństwami, zbrzydzony charkotem splunięć. Nie widać ich właścicieli, nie sposób ocenić czy są daleko, czy blisko, bo w cichym wieczorze lata trudno rozpoznać odległość – ale ich straszną obecność czuje się tuż obok, dochodzą spod zwieszających się gałęzi grzechu, z najczarniejszych otchłani zła i strachu. Słychać wyraźnie jak gulgające męskie gardła pochłaniają wielkimi haustami jakiś obrzydliwy trunek. Spomiędzy przekleństw, najgorszych jakie można sobie wyobrazić, dają się odróżnić zaledwie pojedyncze, nie bluźniercze słowa, ale nawet takie zwykłe wyrazy jak „daj”, „polej”, „Antoś”, „kopsnij szlugi” – brzmią jak plan najobrzydliwszej, najohydniejszej zbrodni. Szepty złoczyńców przetykane są brzękaniem butelek i odgłosem strumienia moczu bijącego w ziemię, od czasu do czasu jakimś połączeniem pisku i charkotu, który miał być śmiechem, a jest diabolicznym rechotem. Wokół roznosi się woń taniej, piekielnie mocnej machorki i wilgotny odór uryny.
Wszystkie te dźwięki, zapachy, słowa – pojawiają się tak nagle, tak niespodziewanie i blisko, tak dotykalnie i bez wątpienia, że włos jeży się na głowie, a w podbrzuszu daje się odczuć charakterystyczny, paraliżujący skurcz gwałtownego strachu.
Uciekać! – wykrzykuje głuchym szeptem instynkt samozachowawczy.
Śmiałkowie, którzy przyszli tu przed chwilą rzucić wyzwanie Bandzie Dżekopa – teraz rzucają się do panicznej ucieczki.
Nie oglądając się za siebie, potykając w ciemnościach o wystające z dróżki węzły korzeni, bez słowa – spanikowana, dysząca głośno jak karłowaty pociąg, grupka łebków biegnie i pędzi na oślep. Po kilkudziesięciu sekundach olimpijskiego sprintu w szarówce, gdy trzeba uważać na każdy krok po nierównym, ukorzenionym podłożu – wciągają powietrze coraz ciężkej, coś zaczynają pokrzykiwać, ten i ów woła zasapany:
– Zaczekajcie chłopaki, czekajcie.
– Dobra, czekajcie! – i zwalniają, choć wciąż posuwają się przyspieszonym marszobiegowym krokiem, jak najdalej od niebezpieczeństwa i najbliżej błogiego podwórka.
– Co to było?! – Co to było!! – pytają przerażeni jedni drugich, dysząc ciężko.
– Jak to co! Banda Dżekopa!!!
– Ja słyszałem wyraźnie, jak gadali.
– Ja też.
– No, ja też.
– Ale byli straszni.
– No.
Kroczą śpiesznie, przejęci i wystraszeni, zaskoczeni nagłością niespodziewanego, a przecież jak najbardziej realnego spotkania. Jeszcze przed kilkoma chwilami spacerowali beztrosko na tajemniczy zwiad-wyprawę, na spotkanie z bajkową przygodą. Tymczasem zderzyli się z rzeczywistością zła, tym okropniejszą, że prawdziwą i dotykalną.
– Dobrze, że ich nie widziałem, tylko słyszałem, ale byli straszni.
– Banda Dżekopa jak nic.
– A skąd wiesz, że byli straszni, jak ich nie widziałeś?
– Sam ich nie widziałeś, bo pierwszy zwiewałeś.
– Ty pierwszy zwiewałeś, aż się zerżnąłeś w gacie ze strachu.
– Sam się zerżnąłeś, bo słyszałem jak pierdzisz i śmierdziało na pół kilometra.
– Zaraz ty się spierdzisz, jak dostaniesz w łeb.
– Sam się walnij w łeb, głupku.
– Dobra, zamknijcie jadaczki!
– No to po co on się rzuca?
– Zaraz ci się rzucę, mungole!
– Zamknijcie mordy, głupki! Słyszycie?!
– Gonią nas!!!
Trzask suchego konara nieopodal i kolejny impuls nagłego strachu – gromada znowu rzuca się w kilkudziesięciometrowy sprint. Tym razem jednak ze śmiechem i świadomością psikusa, który zrobili bandziorom, bo są już dość daleko od niebezpiecznego miejsca. Widzą, że tamci jednak ich nie gonią, zaraz też dopadają do prostopadłej ulicy Górnej, wbiegają nią w obręb murów, obok plebanii, do miasta, w którym jest jasno, coraz bliżej podwórko, domy i błogie ocalenie.
– Ale było chłopaki, co?
– No, myślałem, że nas gonią!
– A jakby nas dorwali, to by było, co nie? – trajlują, śmieją się, wymachują rękoma, wykrzykują, plują po dorosłemu na chodniki, szybko maszerując znanymi uliczkami, oświetlonymi szarym światłem rzadkich lamp.
– A takiego sprinta, to nawet nigdy w życiu nie miałem.
– Ale jakby nas dorwali?
– To co?
– Jak co? Nie wiem co.
Przez chwilę każdy myśli, co by to było, gdyby Banda Dżekopa jednak ich dorwała i strach ponownie zagląda do oczu. Jednak po chwili refleksji podnosi głowy Hydra wątpliwości.
– A mnie się zdaje, że to nie była Banda Dżekopa.
– No to ciekawe kto?
– A, pijaki.
– Ta, pijaki! I co? Że Banda Dżekopa to pijaki?!
– Nie, że Banda Dżekopa to pijaki, tylko że pijaki zwykłe tam były.
– Pewnie! A Banda Dżekopa tak by pozwoliła pijakom wejść na swój teren?
– A ja widziałem pijaków na tych wałach tam, w tym samym miejscu. Kiedyś z mamą i tatem żeśmy szli na spacer tamtędy, ale to w dzień było, to wtedy pijaki tam siedzieli.
– Z mamusią na spacerku był!
– Ha ha, ale mosiek!
– Zamknij mordę, sam jesteś mosiek, patałachu.
– No właśnie!
– Co właśnie?
– Pijaki.
– Ta, następny się znalazł. Pijaki może siedzą w dzień, ale w nocy to nie pijaki, tylko Banda Dżekopa.
– A skąd wiesz, że Banda Dżekopa? Przecież nie widziałeś, bo spylałeś aż się kurzyło!
– Spylałem, bo tak się ze…łeś i śmierdziało, że nie można było wytrzymać koło ciebie.
– Sam się ze…łeś.
– Zamknij mordę pipo!
– Sam się zamknij, pedale!
I tak, w sposób, który może nie do końca podobałby się rodzicom i księdzu proboszczowi, po dotarciu na podwórko, a przed pójściem do domów, owa grupka jakiś czas jeszcze rozprawiała o spotkaniu z groźną bandą.
Eskapada ta sprawiła, że jej uczestnicy stali się na kilka dni podwórkowymi bohaterami. Opowieści o nocnym spotkaniu z Bandą Dżekopa płynęły szerokim strumieniem, pojawiały się nowe jej odnogi i dopływy, poboczne cieki, podziemne strugi i już po kilku dniach przerosła Sicinę i urastała do rozmiarów nieomal Orinoko i prawie Rzeki Żółtej. Wzbudzała w słuchaczach jeszcze większe przerażenie widmową Bandą Dżekopa i szacunek dla śmiałków, którzy odważyli się stanąć z nią oko w oko.
Malkontenci, czyli ci, którzy zawsze najwcześniej idą na kolację udowadniali, że zdarzenie to było po prostu spotkaniem z grupką pijaków, w dodatku spotkaniem zupełnie kompromitującym dla bohaterskich zwiadowców, bo tylko „mungoły” boją się pijaków. Ale szybko się z nimi rozprawiano za pomocą „argumentum ad mamusiam”, a wreszcie, gdy to nie skutkowało, perswadowano kuksańcami.
Czy wieczorna przygoda była rzeczywiście bezpośrednim spotkaniem z groźną i słynną Bandą Dżekopa? Czy może chłopcy natknęli się po prostu na miejscowych żuli, którzy akurat na południowych wałach, w zacisznym otoczeniu leszczynowych krzewów zorganizowali sobie plenerową wieczorną libację?
Spór o to trwał kilka dni i nie został rozstrzygnięty. Wkrótce, pod naporem i w natłoku ciągle nowych podwórkowych wydarzeń, ucichł.
Po pewnym jednak czasie odżył przy innej okazji, gdy po podwórku, nie wiadomo skąd i dlaczego, krążyć zaczęła wieść o Czarnej Wołdze. Wieść owa głosiła, że był to samochód radzieckiej ekskluzywnej marki „Wołga” w kolorze czarnym, który podjeżdżał nagle, wyłaniał się jak spod ziemi i porywał dzieciaki, a chyba nawet dorosłych. Niektórzy przekonywali, że Czarna Wołga zjawiała się przede wszystkim i najczęściej po dorosłych, a tylko przy okazji po dzieci.
Tak czy inaczej, gdy starsze rodzeństwo miało problem z przyprowadzeniem młodszego brata czy siostrzyczki do domu, bo ciekawsza była akurat rozgrywka w kapsle, a jeszcze bardziej pasjonująca gra w klasy – wystarczyło powiedzieć groźnie:
– Bądź grzeczna, bądź grzeczny, bo cię Czarna Wołga zabierze! – i nieusłuchany urwis szybciutko zamieniał się grzecznego konsumenta kolacji.
Rzeczywiście, był taki czas, gdy cała okoliczna dzieciarnia wypatrywała po ulicach Czarnej Wołgi. W niemal każdym samochodzie – w tamtym czasie nie było ich wiele, a prawdę mówiąc ulice były niemal puste – a już w każdym w ciemnym kolorze, dzieciarnia dostrzegała otoczoną złą sławą Czarną Wołgę, zaś na wykrzyczane hasło: – Czarna Wołga przyjechała!! – wrzeszcząca zgraja biegiem kryła się po klatkach schodowych i podwórko pustoszało w mgnieniu oka.
Jak okazało się po latach, mity i opowieści o Bandzie Dżekopa i Czarnej Wołdze zawierały w sobie ziarno prawdy.
Takie ziarno, które może dostrzec tylko wyostrzony wzrok dziecka i taką prawdę, którą może uchwycić jedynie jego czysta percepcja.
grafomania przeszła bez echa
ale brednie tylko psychiatra pomoże autorowi tej bajki
mam nadzieję,ze to już koniec tych bredni!!!
Bardzo się cieszę że autor przypomniał czasy z dzieciństwa mojego.Tak to wszystko się działo i takie famy chodziły po Pyrzycach.Dzisiaj się to czyta jak fantastyke.Dziwię się krytyce ,trrzeba byó życ tych wspaniałych i fantastycznych czasach w Pyrzycach .Jeszcze raz pozdrawiam autora
popieram fajny artykuł
Bardzo dziękuję za przyjazne słowa i zapraszam do czytania kolejnych odcinków.
Co zaś się tyczy krytyki – cóż. Gdyby te nieprzychylne komentarze były rzeczywiście były krytyką, to byłoby naprawdę dobrze. Zawsze warto słuchać uwag i dowiedzieć się czegoś od odbiorcy, by działać lepiej. Rzecz w tym, że tutaj nie chodzi o krytykę, a o rzucanie inwektyw i mentalną, choć pustą intelektualnie przemoc i zohydzanie innego człowieka. To jest znak, zły znak naszych czasów – bezmyślny, bezinteresowny, zawistny „hejt”, który nie służy niczemu poza karmieniem własnej nienawiści.
Ale nie zniechęcam się i pracuję dalej :))) Za chwilkę kolejna część wspomnień o Pyrzycach – moim bliskim, kochanym mieście dzieciństwa i młodości.
Jeszcze raz dziękuję Pani i pozdrawiam serdecznie.
żałosne
Nic nie wiecie o bandzie Dżekopa
Banda Dżekopa,banda Franka,baza Khe Sanh(kesan)