MOJE NASZE MIEJSCA

TAJEMNICA „BANDY DŻEKOPA” I „CZARNEJ WOŁGI”

Część I

         Pierścień średniowiecznych fortyfikacji obronnych miasteczka był tajemnicą niszczejącego, zdziczałego piękna. Zespolony w dwie, równolegle opasujące miasteczko wstęgi – wewnętrzną murów i zewnętrzną wałów – biegł wokół dominującego nad okolicą centrum miasteczka, zachowany na całej długości.

         Mury, choć zawalone w paru odcinkach długich na kilkanaście metrów, nawet tam znaczyły swą łatwo rozpoznawalną obecność linią cegieł wystających ponad grunt. Przeważająca część murów zachowała się jednak w dobrym stanie i wznosiła kilkumetrową ścianą ponad okolicą. Średniowieczni budowniczowie wzmocnili je w regularnych odstępach wyniosłymi czatowniami, spoglądającymi groźnie w dół poprzez ciemne oczodoły strzelnic. W ważniejszych dla obrony węzłach piętrzyły się wysokie bramy i smukłe baszty, kryjące w swych wnętrzach pozostałości schodków i drabin prowadzących na kolejne kondygnacje. Wnętrzności baszt, czerniejące wilgotnymi i ciemnymi lochami, skrywały kilkaset lat popękanej historii, gdzieniegdzie pogruchotanej w kamienno-ceglane usypiska. W miejscach mniej reprezentacyjnych i nieuczęszczanych, w szczeliny pomiędzy cegłami, w baszty i mury wrastały korzenie krzewów i drzewek. Stercząc dumnie i trochę groteskowo, małe i całkiem duże te rośliny rozrywały je niestrudzoną i nieśpieszną pracą. Gdzie indziej porastał mury gęsty, ciemnozielony kożuch pomorskiego bluszczu, wysysający spomiędzy cegieł soki średniowiecznej zaprawy.


reklama
     

           Nadwątlona w czasie wojny, poszczerbiona ubytkami osypujących się tynków i cegieł korona średniowiecznych murów, była miejscem niebezpiecznym. Dlatego tym chętniej odwiedzanym przez chłopców – tyleż odważnych, co chyba mało przewidujących. Ci nieliczni śmiałkowie eksplorowali fortyfikacje wchodząc do wnętrz baszt lub łażąc po wąskim szczycie murów, gdzie można było od biedy postawić obok siebie dwie stopy, ryzykując kilkumetrowy, pionowy upadek w dół i połamanie kulasów albo rozbicie głowy. Co zresztą podobno po wielekroć się zdarzyło. Zakamarki, kąty, zagłębienia, wnęki murów pachnące ekskrementami tubylczej powojennej żulerii, mogły przywalić ciekawskich poszukiwaczy przygód zwaliskiem granitowych kamieni polnych i średniowiecznych cegieł.

          Pomimo tych niebezpieczeństw i pomimo dwudziestego wieku, oddzielonego nieodwołalnie od czasów średniowiecznej sztuki wojennej pół tysiącem lat – mury w jakiś ukryty sposób, znany tylko dawnym budowniczym, ciągle spełniały swoją funkcję obronną. Ogarniały i tuliły swym ciasnym i bezpiecznym pierścieniem domy i bloki centrum miasteczka, dając żyjącym w ich obrębie dzieciakom poczucie ciepłego bezpieczeństwa. Zaś usypane na zewnątrz wały ziemne odgradzały stare miasto od napierającego świata zewnętrznego: od raczkującej naokół powojennej socjalistycznej cywilizacji Słowian i natury wegetującej bujnie uprawami łąk i pól czarnej ziemi.

         Pomiędzy murami a wałami, na wyschłej wstędze niegdysiejszej fosy, znajdowała się przestrzeń szeroka na kilkanaście, gdzieniegdzie kilkadziesiąt metrów. Na całej niemal długości wokół miasta pleniły się tam ogródki działkowe – skarbiec smaków wypełniony kosztownościami pożywnych warzyw i przesłodkich, zakazanych owoców. Odnajdując tu swój azyl i ucieczkę przed systemową urawniłowką, wytrwali działkowicze, cicho, acz z zadowoleniem kontestowali jednostajność i szarość komunistycznej nudy kolorowymi i aromatycznymi eksplozjami swych upraw i nieskrępowanej, niekiedy tandetnej, ale swojskiej inwencji. Każdy ogródek był niewielki i zupełnie inny od sąsiedniego w wyjątkowej krzywiźnie grządek, nieporadnym ułożeniu rabatek, przypadkowym wytyczeniu ścieżek. Panował tu indywidualistyczny bałagan a przez to było tu przyjemnie i przytulnie. Drzewka owocowe, krzewy, wysokie badyle roślin uprawnych, kwiaty ogrodowe i trawy, upstrzone farbą z odzysku płotki, parkaniki i budki altanek – a każda z nich inna – wszystko to nieodparcie pociągało gromady młodocianych szabrowników schodzących tu pod wieczór i pod nieobecność właścicieli.


reklama
      

        Chodziło się „na działki” nie dlatego, żeby w domu nie było co jeść. Jeśli już przyczyną kradzieży był głód, to ten, który pojawiał się na podwórku po parogodzinnej bieganinie. „Na działki” chodziło się głównie dla tego dreszczyku emocji, który pod każdą szerokością geograficzną czują dzieciaki i młokosy, gdy robią coś zakazanego, co przeważnie bywa przyczyną przeróżnych głupich problemów. Żadne jabłko nie smakuje tak perwersyjnie doskonale, jak to niedojrzałe, zielone i kwaśne, ukradzione z działki albo ogródka obok plebanii.

          Mury, działki, wały – bezpieczny, potrójny krąg dzieciństwa.

          Południowy, kilkusetmetrowy odcinek fortyfikacji, biegnący od Bramy Bańskiej do ruin Baszty Mniszej, był szczególny. Wały spadały tam gwałtownym urwiskiem, gdzieniegdzie nawet na kilkanaście metrów w dół, do rzeczki Siciny. Jej nazwa w tamtym czasie stała się synonimem ścieku pluszczącego odorem i wonią tak zróżnicowaną, jak zanieczyszczenia, które akurat wpuścił weń miejscowy przemysł. Mniej więcej w połowie tego odcinka przecinał rzeczkę poniemiecki, zgrabny, kamienny mostek z żeliwnymi, ozdobnymi poręczami, systematycznie porastany zdziczałą roślinnością. Jeden z dwu łączących południowe wały z ulicą Sikorskiego.

         W dole, w wąwozie, po obu brzegach rzeczki szumiącej głośno po nierównym dnie usłanym gruzem i korzeniami, zielenił się i kłębił bujny, tajemniczy pas starych, wysokich drzew, które osłaniały cieniem gęstwiny dzikiego poszycia. Nie czuło się tu ludzkiej, gospodarskiej ręki od lat i zieleń wybuchała tu bezczelnie i gwałtownie, pewna siebie i rozpasana dziko. Miejsce to dawało kryjówkę ptactwu i drobnym zwierzętom, a latem, ale tylko za dnia i na obrzeżach, stanowiło lokację tajnych baz okolicznych nieletnich i karłowatych a piskliwych Indian, partyzantów i rycerzy.

        Nad jednym z zakoli Sicina wyrzeźbiła niewielki półwysep wydeptany stopami nieznanych ludzi rozpalających tam nocami swoje wielkie ognisko. Jego lekko jeszcze dymiące pozostałości można było oglądać z niepokojem w świetle dnia, spacerując po wałach. Jeden z konarów rosnącego tam, potężnego dębu obciążono długą i grubą liną, zakończoną przetkanym przez nią drągiem. Nieznani owi przybysze siadali na nim okrakiem i w rozedrganym świetle ognia puszczali się w potężny, kilkunastometrowy huśt, powolny, majestatyczny, podobny do tego, w jakim poruszało się wahadło Foucault`a. Tak nie mogły bawić się dzieci, raczej jakaś rozwydrzona zbieranina niebezpiecznych wyrzutków, którzy urządzali tam swoje pogańskie orgie.

         Było w tym miejscu coś strasznego i nieznanego, coś znacznie groźniejszego niż spękane i poszczerbione mury, wnętrza baszt czy ogródki działkowe, na których małego szabrownika mógł przyłapać co najwyżej przyczajony działkowiec z brzuszkiem.

         Gdzieś w najciemniejszych zakamarkach u podnóża południowego wałowego urwiska – grasowała Banda Dżekopa.

        Nikt za dobrze i na pewno nie wiedział kim był Dżekop. Czy był tylko sprytnym, przebiegłym, ale w istocie niegroźnym złodziejaszkiem, czy może potwornym zabójcą?

        Jedni mówili, że trudnił się rabunkiem na wałach i na obrzeżach miasteczka. Okradał przechodniów, domy i obejścia, zgromadził wiele skarbów i prowadził hulaszcze, acz wolne życie zdeprawowanego człowieka, otoczonego gronem takich jak on sam, zepsutych kobiet i mężczyzn – swoją bandą. Ci, którzy rozpowszechniali tę wersję nie słyszeli, by Dżekop, jego kamraci i kamratki dopuszczali się jakichś krwawych czynów. Zatem – osobnik zepsuty i niemoralny, ale tylko złodziej.

         Byli jednak i tacy, co gadali, że był niezwykle brutalnym, psychopatycznym zbirem. Nie wahał się mordować nie tylko dorosłych, ale i nawet krzywdzić dzieci, wiele z nich porwał i ukatrupił. Był bandziorem nie znającym litości, uwielbiał męczyć swe ofiary i nie okazywał się ludziom inaczej, jak brodzący w ciemności, ubabrany, dymiący i cuchnący ludzką krwią potwór.

         Jeszcze inni z całym przekonaniem gorąco przeczyli jednej i drugiej wersji tych doniesień, twierdząc, że są one perfidnym kłamstwem obliczonym na sponiewieranie dobrego imienia Dżekopa i jego ludzi. W istocie był on bandytą przyzwoitym, szlachetnym złoczyńcą i uczciwym złodziejem; kradł tylko jednostkom złym, czasem i wyjątkowo także tym, którym zbywało, zaś co skradzione, oddawał biedakom i potrzebującym. Owszem, pozostawać musiał w takim razie w kolizji z prawem i Milicją Obywatelską, ale w istocie walczył o sprawy zgoła nieprzyziemne, wyższe idee i ludową sprawiedliwość.

           Bez względu na to jaki był naprawdę Dżekop, musiał być bandycką szychą, skoro przewodził całej szajce, Bandzie Dżekopa, która – jak to grasanci – zajmowała się grasowaniem. A grasowała właśnie w tych najbardziej niedostępnych, zadrzewionych miejscach w wąwozie Siciny u podnóża wałów, gdzieś pomiędzy Bramą Bańską, a ruinami Baszty Mniszej, gdzie było najciemniej, mokro, nieprzyjemnie i strasznie. Gdzieś w tych ostępach, ukryta pod ziemią, znajdowała się dobrze zakamuflowana kryjówka-siedziba bandy, o ile wiadomo, nigdy nie odnaleziona, a o której nawet tylko myśleć było nieswojo. Wejście do niej przypominało z pozoru zwyczajny pień ściętego drzewa, albo właz miejskiej kanalizacji, albo po prostu kępę darni – różni różnie mówili. Jej wnętrze wypełniała sieć podziemnych korytarzy, do których może i jakiś śmiałek kiedyś wszedł, ale skoro tak, to odwagę musiał przypłacić życiem, bo nie słyszano o takich, którzy by z nich kiedykolwiek wyszli.

         Gdy zdarzało się, że po wyczerpaniu wszelkich możliwych kombinacji zabaw, bieganiny, krzyków, berków, rzucania kamolami, strzelania z procy – na podwórku pojawiało się widmo nudy, i padało hasło „idziemy na wały!”, zaraz odzywali się oponenci:

      – A Banda Dżekopa?!

           Wtedy wywiązywała się kłótnia. Jedni przekonywali, że Dżekop jest już dawno aresztowany, a jego Banda rozbita. Na dowód przytaczali ten prosty fakt, że niektóre dzieciaki z naszego i sąsiednich podwórek, wprawdzie sporadycznie i z pełnymi galotami, ale już od długiego czasu biegają po południowych wałach, a jakoś nie słychać, by któreś z nich porwano, zabito czy bodaj tylko obito lub okradziono.

          Inni kontrargumentowali jednak, że owszem, prawdą jest, iż ostatnio na wałach jest z pozoru spokojniej, ale to tylko dlatego, że Dżekop i jego banda przycupnęli i przyczaili się, umykając milicyjnym pościgom. To tylko zmyłka i sztuka doskonałego kamuflażu, bo Bandy Dżekopa z definicji nie da się złapać, i jest całkowicie nieuchwytna. Jak schwytać bandę, gdy nikt dotąd nawet nie odnalazł i nie spenetrował jej kryjówki, chociaż wszyscy niby wiedzą, gdzie mniej więcej się znajduje? Owszem, dzieciaki są bezpieczne, ale to tylko dlatego, że Dżekop nie krzywdzi dzieciaków – po co mu napadanie na grzdyli, którzy nie mają grosza przy duszy?

           Dowodem zaś na to, że Banda Dżekopa nadal istnieje i ciągle grasuje są właśnie owe najbardziej niedostępne, najstraszniejsze ostępy ciągnące się u podnóża wałów od Bramy Bańskiej do ruin Baszty Mniszej. Gdyby nie było tam Bandy, to przecież nie byłoby tam tak strasznie, jak jest, to oczywiste. Herszt i jego bandziory zupełnie bezczelnie panoszą się po tym terenie wieczorem i nocą, i nie ma śmiałków, którzy by zapuścili się tam o tej porze ani samopas, ani w grupie. Taka eskapada to oczywiste samobójstwo i głupota, która może skutkować najstraszniejszymi konsekwencjami, tak strasznymi, że nawet nie sposób sobie tego wyobrazić.

         Po takich to debatach cześć przestraszonych dzieciaków zostawała na podwórku i zaraz szła na kolację.

      Ale część lazła w nieznane.

         Wieczorową porą, latem, z ogródków działkowych pod murami miejskimi roznosiła się przyzywająca warzywna woń pomidorów, ogórków, dyń, ziemniaczanych bulw, fasolek, groszków. Kusiła wizja soczystych sałatkowych ścieżynek, namawiały do złego równe rządki szczypiorków i rzodkiewek, kręcił w głowie i wiercił w nosie zapach agrestów, porzeczek, truskawek i przebogatej palety ogrodowych kwiatów. Niespokojne duchy nie mogły w te okolice nie pójść.

(…)
Cdn.

13 odpowiedzi na MOJE NASZE MIEJSCA

  1. Marek Malman pisze:

    Świetne! Cieszę się, że ktoś o tej historii przypomniał. Szkoda tylko, że na tym portalu są sami Anonimowie. Szczególnie, że autor nie ma się czego wstydzić.

    • Autor pisze:

      Dziękuję za te miłe słowa. Nie ujawniam nazwiska tylko przez chwilę, bo taki jest rozłożony w czasie zamysł fabularny :)) – nie z trwogi. Skoro bowiem decydujemy się na publikowanie swoich wspomnień, to godzimy się w jakimś stopniu na taki troszkę akt autowiwisekcji. Zapraszam do czytania kolejnych odcinków i myślę, mam nadzieję, że w najbliższych tygodniach będzie okazja by poznać się osobiście. Pozdrawiam serdecznie – Autor

  2. gal a pisze:

    myślę, że to pisała kobieta. poznaję ten ciekawy styl

  3. Nestor pisze:

    Smak jabłek obok plebanii niezapomniany i nie do powtórzenia już nigdy 🙂

  4. Anonim pisze:

    Zapomniałaś o legendzie rysia który rzekomo pojawiał się na wałach

  5. kruczek pisze:

    szanowny panie arturze faktycznie ta banda istniała o czym dobrze na tamte czasy ,byli poinformowani funkcjonariusze Milicji i UB .Ciężko było ją złapać ,ale nie tylko ta banda istniała jak wracająć do historii.Znane jest miejsce gdzie sie ukrywali pozdrawiam

  6. Jaki pisze:

    To pisz kruczek wiecej, jak wiesz cos na ten temat

  7. !!!!!!!!!!!! pisze:

    a może coś na temat bazy kasan i psiego pola- – polecam również temat ulicy sezamkowej oraz pewnej sub – kultury która ją opanowała

  8. Anonim pisze:

    Obok tej hustawki bylo podziemne przejscie i zarazem wejscie do bandy dzekopa malo kto wiedzial pozdrawiam d

  9. marek pisze:

    pierdoły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.