MOJE NASZE MIEJSCA
EMDEK
Część II
(…)
W uniwersum emdeku było i działo się wszystko.
Pyrzyccy Cyganie; śniadzi, okrągli na twarzach, w zawsze przesadnie kolorowych strojach, z gitarami, tamburynami, kapeluszami, apaszkami, złotem sygnetów i zębów. I ich śliczne dziewczyny i kobiety z dzieciakami spijającymi melodię i rytm z mlekiem matek – i cała ta gromada roztańczona i roześmiana, śpiewająca swoje niezrozumiałe dla nas a porywające pieśni – „parenopale pućka negola”, jak próbowaliśmy naśladować.
Do tej samej sali prób przychodzili też genotypowo polscy, biało-różowi na twarzach panowie w średnim wieku. Przebrani w stroje pyrzyckie krzewili i podtrzymywali lokalny folkloryzm, czyli niegasnącą pamięć muzyki „ludowej”, utrwaloną niejednym gramem święconej wody ognistej. Bębnili w przeróżne burczybasy, kotły, bębny, szarpali kontrabasy, pieścili skrzypeczki, dęli w klarnety, saksofony. I oczywiście miesili miechy najważniejszych polskich instrumentów – harmonii i akordeonu, zwanych w języku muzykantów „kaloryferem”, „syntezatorem marszczonym” lub po prostu „wstydem”. Jak głosił dowcip z tamtych czasów:
– Na czym grasz? – pyta muzyk swego kolegę.
– Na „wstydzie” – odpowiada smutno tamten.
W pracowni robótek ręcznych, obok pań i dziewczynek wyszywających makatki, ciuszki, fatałaszki, serwetki, skarpetki – czyli prawie wszystko, co jest odzieniem, były też te, które kochają żywność w przeróżnych formach słodkich smakołyków. Czasem, wraz z wychowankami, przygotowywały przepyszne kanapki, pod ich nieobecność podkradane przez nas z lodówek, lub coś tak smacznie wyszukanego, że baliśmy się nawet pomyśleć, by podjeść choć kęs.
Były w emdeku także zespoły dziewczątek i maluchów – przeróżne „Pszczółki”, „Żabki”, „Kwiatuszki”, „Motylki”. Zespoły te tańczyły i śpiewały to, co dziewczątka i maluchy z całego świata i wszystkich czasów tańczą i śpiewają w wieku lat siedmiu i dziesięciu.
Byli też „chłopacy” grający weselicha, uprawiający muzyczne coś, co można by nazwać dziś proto-discopolo. Wtedy – nie tak jak współcześnie, gdy wypełniają ją absolwenci muzycznych konserwatoriów – branża ta potrafiła jeszcze mocno główkować nad „zmianą wiatrów”, czyli zmianą tonacji, co wydawało się barierą nieprzekraczalną. Jednak niezmienna pozostała tak wtedy, jak i dziś – ich przedsiębiorczość.
Dla odmiany we wtorki i piątki, albo środy i poniedziałki lub może tylko czwartki (?) emdek rozbrzmiewał wysublimowanymi, czterogłosowymi jazzowymi standardami w języku angielskim. Próbę miał akurat zespół wokalny złożony z nauczycieli, urzędników, przedsiębiorców, dorosłych przedstawicieli lokalnej klasy średniej.
Obok amatorów bywali tu – niemal lub zaiste – rasowi muzycy, spod znaku symfonic-progressive-rocka i jazzu. Ci pamiętali jeszcze dobrze lata 70., grali zawodowo na promach i transatlantykach, „na Zachodzie”, funkcjonowali w profesjonalnych układach muzycznych – jak mówiliśmy z nabożnym szacunkiem przełykając ślinę – „wysoko w Polsce”.
Bywali też „nawiedzeni” aktorzy-amatorzy teatru awangardowego, bo jak wiadomo awangarda rodzi się na prowincji. Ci teatromani-bibliofile-poszukiwacze odkrywali „za komuny” Witkacego i Gombrowicza, gdy ani Stanisław Ignacy ani Witold nie byli jeszcze tak oczywiści, bezpieczni i powszedni jak dziś.
Były też nastoletnie smukłe tancerki i tancerze tańca klasycznego i nowoczesnego, swoje kończyny i tułowia wyginający miękko i z elegancją.
I wielu, wielu innych ludzi obciążonych – lub obdarowanych, zależy od punktu widzenia – swoją osobistą szajbą i/lub talentem.
Byliśmy też i my: rastamani, punkrockowcy, metalowcy, balladziści, noise`owcy, hardcore`owcy, hardrockowcy, blues`owcy, artystyczni outsiderzy, muzyczni awangardziści itd., itp. Większość z nas za punkt honoru stawiała sobie, by nie wiedzieć jak wygląda nie tylko gitarowy akord G-dur, ale każdy inny akord, bo najmniejsza oznaka klasycznej wiedzy muzycznej była symptomem zaprzedania się „komercji” i mogła strącić naszą muzykę w przepaść banału. „My”, czyli „buszujący w zbożu” muzycznych i obyczajowych ekstremów i nieoczywistości, niszowi grajkowie z małego miasta na Pomorzu Zachodnim lat 80. i pierwszej połowy 90.
W emdeku przebywali ze sobą ludzie z pozoru krańcowo różni, jak można by powiedzieć o tej mozaice pyrzyckiej, miejsko-wiejsko-podmiejskiej. Przychodziliśmy tu wszyscy na randkę z Kalliope, Erato, Euterpe, Melpomeną, Polihymnią, Talią, Terpsychorą, Aojde, Nete, Mese, Hypate – prowincjonalnymi, perwersyjnie nieopierzonymi podlotkami w zwiewnych, grecko-rzymsko-judeo-chrześcijańskich tunikach … i pionierskich chustach.
„Emdek” – od skrótu „MDK”, Młodzieżowy Dom Kultury – kto z nas z tamtych czasów go nie pamięta? Czym stała się „w praniu” realnego życia ta małomiasteczkowa „Instytucja”, w założeniu pisana największym z możliwych „I”, postawionym tak pewnie, jak pieczęć decydenta na ważnym dokumencie? W zamyśle jej Ojców Założycieli, umiejscowionych za szeregiem ważnych biurek, miała być zapewne wyprasowaną na kant kuźnią młodych kadr socjalistycznych, utrwalaczem „Porządku” i „Spokoju”. Obszarem nieśpiesznej, uporządkowanej – niekoniecznie rozgorączkowanej odkrywaniem nowych Ameryk – pracy nad tym, by wszystko pozostało na swoim miejscu.
Pod naporem buchającego i nieprzewidywalnego życia społecznego, pod oddolną presją przeróżnych starszych i młodszych pseudoartystów, oryginałów czy po prostu dobrze zakamuflowanych wariatów – przeistoczyła się jednak w autentyczne przytulisko muz i niespokojny, fermentujący zaczyn „nowego”. Z miejsca, które miało wzmacniać tutejszy dobrze poukładany System i produkować zuniformizowane egzemplarze akuratnych obywateli, stał się emdek jednym z głównych ośrodków rozszczelniania lokalnego mikro-Układu i wylęgarnią tubylczych buntowników.
Ile było w tym cichej zgody decydentów i pracowniczej kadry emdeku, a ile dzikiego ciśnienia napierających z zewnątrz hord artystycznych barbarzyńców, klasyfikowanych w ważnych urzędach jako „EA” – element antysocjalistyczny? Chyba jednego i drugiego niemało, jedni napędzali drugich i stawiali siebie wzajem przed siłą faktów dokonanych.
Kto pamięta jedną z największych afer obyczajowo-artystycznych, o której relacje, podawane z ust do ust, zdominowały nasz rok 1986, kiedy to punkrockowi chłopcy z zespołu „Zgraya” obalili w Pyrzycach komunizm? Wprawdzie obalili tylko nieomal i tylko na chwilę, i tylko w auli emdeku – w czasie Przeglądu Amatorskiej Twórczości Artystycznej – ale zawsze.
Kto pamięta artykuł pt. „Turbacja Mas” w reżimowej „Polityce”, ogólnopolskim tygodniku z tego samego, czy może następnego 1987 roku? Artykuł ów dotyczył kolejnej edycji słynnego, jak dziś wiadomo zinfiltrowanego esbeckimi aparatami fotograficznymi, festiwalu w Jarocinie. W modnej wówczas retoryce marksistowskiego rewizjonizmu sugerował, że wszyscy wiedzą to, o czym boją się mówić, a mianowicie, że komuna się sypie. Artykuł zaczynał się od słów „Turbacja Mas to nazwa zespołu z Pyrzyc”… taką to reklamę zafundowaliśmy swej Małej Ojczyźnie na cały PRL.
Czy ktoś pamięta rastamanów z zespołu „Django” z pyrzyckiego technikum i reggae`owców z „Daktyl Caffee” z liceum, którzy następnie połączyli się w jeden emdekowski „Django Daktyl”? Jurorskie gremium jednego z konkursów orzekło o nich: „ruszają się, jakby mieli chorobę sierocą”. A technicy jednej ze szczecińskich scen, oceniając przed koncertem ich archaiczne instrumenty i sprzęt – stwierdzili, że powinni nazywać się raczej … „Ptero Daktyl”.
Kto pamięta kultowy, noise`owy zespół „Ciastko”, który na początku lat 90., chyba jako pierwszy w 750-letniej historii Pyritz/Pyrzyc, nagrał i wydał na kasecie magnetofonowej i CD, okraszony pozytywnymi recenzjami prasy, swój materiał w Akademickim Radiu „Pomorze”?
Albo zespoły o fantazyjnych nazwach „Ci trzeźwi”, „And Jazz”, „Mamusia patrzy”, „Baktrian”, „Makowietz”, „KLO”, „Worek Kartofli Lenina” (cudne), „Domy Towarowe Centrum”, „Oczyszczalnia Ścieków”, „Vata”, „Kółko krzyżyk”, „Nikifor”, „Defraudacja”, „Redukcja sił”, „Sunka Wakan” (wymawiało się sunka łakan), „Ofiary Stomilu”, „Lustro”, „Noise Nitz”… i pewnie kilkanaście lub kilkadziesiąt innych z tego czasu…
O wszystkim tym trzeba by napisać, jakiś fragment utrwalić, bo to migawki tamtych czasów, tamtego życia, które przecież czemuś służyło…?
Emdek, w peerelowskim miasteczku bez Internetu, komórek, „ajfonów”, komputerów, bez miliardów obrazków z setek programów telewizyjnych, był analogową antycypacją tych wszystkich zdobyczy przyszłości, ich namiastką, o tyle od nich doskonalszą, o ile doskonalszym od martwego przedmiotu jest inny, żywy człowiek. Był duchowym wspornikiem nie tylko artystycznych projektów, ale, pośród nie zawsze prostych ulic miasteczka, jakoś wyznaczał ścieżki naszego szczenięcego życia. Tak, to było dobre miejsce z dobrymi ludźmi wewnątrz i wokół niego.
Pomimo wszystko.
Budynek emdeku od niemal dwudziestu lat nie istnieje, choć w otoczonej murami pyrzyckiej starówce-śródmieściu tak już mało i coraz mniej kamienic i domów z XIX i początku XX wieku. Ulica Szkolna utraciła swoją niegdysiejszą architektoniczną dominantę: zwarty zespół dawnej szkoły-emdeku z przybudówką. Podobno wyburzono go w ostatnim czasie, który pozwalał na unicestwienie. Za chwilę miał mieć 100 lat i szansę, by stać się zabytkiem, a wtedy wojewódzki konserwator mógłby go ocalić.
Miasto przełomu XX i XXI wieku, gorączkowo skoncentrowane na poszukiwaniu pieniędzy na wszystko, nie znalazło ich na pomysł co zrobić z niszczejącym prawie-zabytkiem.
Musiał odejść.
Cdn.
ale banialuki