Sajgon w głowie i Pyrzyce w Wietnamie

Pobieżne studiowanie świata w niecałe trzy tygodnie, daje wiedzę pozorną, ale wybierając Wietnam Południowy, jako kolejne miejsce, wciąż mało popularne wśród masowo ruszających w ciepłe kraje turystów, wiedziałam, że wybieram rozczarowanie.

Tak, bo opinie o tym kraju są równie skrajne, jak jego klimat, od chłodnego nad Zatoką Ha Long i stolicy Hanoi, gdzie w lutym temperatura spada do kilkunastu stopni, aż po południe, znane z hollywoodzkich filmów o wojnie- gorące, parne, pełne pełzania, strzykania jadem i malarii.

Wybrałam południe, bo nie ma nic gorszego, niż zimno, o 14 godzin lotu od wilgotnej zimy.

I oto socjalistyczny Wietnam, wita w mieście wujka Ho. Lepiej znanym jako Sajgon. Już pierwszego dnia potwierdza się, że 4 miliony skuterów na ulicach tego miasta, to fakt. Przytłaczająca ilość, jadąca w rożnych kierunkach, wydaje się bezładna i bez rytmu, gotowa każdą przeszkodę na drodze stłamsić swoją masą. Ale tak nie jest. Po kilku dniach, podróżnik odnajduje mapę w ruchomym labiryncie. Początkowo zdawało się, że pozostanie na zawsze, po jednej stronie ulicy jest lepsze, niźli powolna śmierć, trzeba pewnym krokiem pójść, choć to zdaje się niemożliwe. Skutery mijają wężowymi ruchami, a wietnamskie twarze w kaskach, pozostają zupełnie niewzruszone. Powoli opada adrenalina. Widzę zderzenie skutera z autobusem. Kierowca staje i bez emocji patrzy w dół. Para młodych ludzi zbiera kaski z zatłoczonej ulicy, otrzepuje się i jedzie dalej. To chyba science fiction!

Po czasie wchodzę w rytm, nie czuje się spalin, a miasto pozbawione pierwszych palpitacji, okazuje tę lepszą, barwną stronę.

Plaże bez końca

Kilometry dzikich plaż, w końcu Wietnam to ponad 2000 km wybrzeża. Nie być nad morzem dla Wietnamczyka, to dopiero sztuka. Od wysokich klifów, po czerwone wydmy, dżunglę, która wdziera się w plaże i pochyłe palmy. A na Morzu Południowochińskim, rybacy niestrudzenie zarzucają sieci. Jednak Wietnam, to królestwo kawy, wyżynne tereny należą kilometrami do kawowców. Kraj jest drugim producentem kawy na świecie. Aromatyczna robusta, której czekoladowa woń rozchodzi się wszędzie, podawana jest jako – kafe suda, z gęstym słodkim mlekiem, mocnym naparem i dużą ilością lodu, ze słomką i w foliowej torebce. Powszechne jest siorbanie, cmokanie i uwielbienie dla kawy. Kto lubi owoce, jest w raju. Dla amatorów mocniejszych wrażeń żmijówka i wąż, podawany jako danie główne. Wąż zabijany jest na miejscu, a wciąż bijące serce, zjada, właściwie łyka, ktoś spragniony wrażeń, potem zapija to żmijówką, z dodatkiem żółci nieszczęsnego węża. Ten, być może, w kolejnym wcieleniu…będzie miał szanse odgryźć się – na turyście.

Pieczony krokodyl, jajka i duriany

– Co najgorszego jadłaś w Wietnamie?

Na to pytanie odpowiadam, że same dobre rzeczy. Ale to nieprawda.

Duriany omijałam w czasie moich poprzednich wyjazdów szerokim łukiem. Do teraz. A niech tam, endorfiny w górę, rozum niżej. Próbuję na targu, gdzieś pomiędzy licznymi dopływami Mekongu.
Po dziś czuję w ustach smak i zapach duriana, o waniliowym kolorze miąższu i delikatnym, rozpływającym się w ustach kremie. Co za smród! Nagle mam odruch, starsza kobieta za stertą owoców wytyka mnie palcami i zaśmiewa się. Uciekam, ale krok dalej znów drażnią zmysły suszone ryby i… drobne krewetki. W klatce siedzi ledwie żywy kot. Pluję durianem, w ustach mam smak smażonego czosnku, zepsutej cebuli i zielonego banana.

Za plecami słyszę – „duran, duran!” i śmiech ludzi, którzy na rozpostartych matach tną trzcinę cukrową. Ta, duszona w prasie wyda z siebie, ostatnie soki. Na rusztach pieką się krokodyle, w całości.
Wieczorem muszę coś zjeść, słońce zachodzi, a pomiędzy straganami pieką się sajgonki z prowizorycznego grila. Zbiegły się dzieciaki. Gram w zielone, bo znam: mięta, kolendra, kiełki, mięsa nie, przecież nie jem. Nim się obejrzałam, wyraźnie uradowana właścicielka skromnego przybytku, dorzuca na moją sajgonkę trzy malutkie jajeczka, wielkości orzeszków. Po paru gryzach, pytam językiem zrozumiałym dla świata, czyli migową pantomimą – Co to było? Pani pokazuje umorusanym palcem, na podfruwające wróble. Nikt się nie śmieje.
Tego dnia jajka wygrały z durianem. Oba zapachy i smaki prześladują mnie, aż do chwili lądowania w kraju.

Czas na mszę

Sprzeczności pogodzone: naprzeciwko starego klasztoru zen, powiewają czerwone flagi, sierp i młot.

W górach ulokował się malowniczy klasztor, pomiędzy polami kawowców, sosnowymi lasami, wśród jezior. Niebo wydaje się bliższe, a ostre, górskie powietrze wymiata myśli. Ale nie tylko. Dzwon klasztorny ma moc oczyszczenia, kiedy za parę tysięcy dongów – buddyjski mnich odmawia mantrę, każe usiąść wewnątrz dzwonu i uderza gongiem. Drży nawet śniadanie w żołądku. Po chwili spokój. Stan krótkiej medytacji, przerywa głośne – Next. Cóż, mnich też człowiek, a inni czekają.

Kolejne świątynie buddystów, hinduistów i kościoły katolickie, ubrane w chryzantemy. Wszystko się pomieszało. Niedługo chiński nowy rok kozy, więc ulice i świątynie, sklepy, stragany, a nawet skutery migają tysiącem lampek. Większość Wietnamczyków ma luźny stosunek do religii, przynajmniej tak deklarują w socjalistycznym kraju. Coś nam to przypomina.

Spieszymy się, w południe, w Tay Ninh jest msza kaodaistów. To zupełnie nowa religia, powstała w latach 20-tych ubiegłego wieku, a jej początkiem były seanse spirytystyczne, w czasie których objawiło się boskie przesłanie i znak – lewe oko boga. Religia połączyła buddyzm, chrześcijaństwo, taoizm i konfucjanizm – w jedno. Liczna rzesza wyznawców, ponoć 6 mln wiernych, modli się, żyje, a w Tay Ninh ma główny ośrodek i swoją szkołę, przedszkole i mieszkania. Wewnątrz kolorowej świątyni, było tłoczno, głośno, biało od strojów kaodaistów. Niczego nie zrozumiałam z tej idei i psychodelicznych śpiewów.

Szlakiem viet-kongu

Po dekadach, dżungla powinna zakryć ślady wojny, ale nie zakryła. Trochę pomógł człowiek, który poszerzył tunele, na potrzeby europejskich i amerykańskich turystów. Tunele i tak są bardzo wąskie, a w dżungli jest naprawdę gorąco. Wyrafinowane sztuczki, jakie stosowała partyzantka wobec armii amerykańskiej, jest naprawdę przerażająca. Na moje pytanie – czy są tu jadowite węże, przewodnik z kamienną twarzą odpowiada: – Tu nie ma innych.

Kiedy na rozkaz, młody żołnierz wślizgał się do tunelu, głową do przodu, znienacka atakował go przywieszony paszczą do dołu wąż. Żołnierz był w stanie się ewentualnie zatoczyć, po czym padał bez tchu. Skorpiony, jadowite węże i robactwo, pułapki, które wbijały się w ciało, nieznana dżungla, upał, setki owadów i oczywiście podstępnych partyzantów. W zamian defolianty rozrzucane na pola i napalm. W Sajgonie jest Muzeum Wojny. W salach z pamiątkami, zdjęciami, pomimo setek ludzi, jest zupełnie cicho. Dziś, amerykańscy turyści, są jedną z większych grup, poza Rosjanami, która przyjeżdża do Wietnamu. Może taka kultura, a może to wpływy buddyzmu, lata walki o byt, sprawiły, że Wietnamczycy są wolni od nienawiści. Tak mówią. Co było…cóż.

Wietnamska młodzież wychodzi z muzeum, dziewczyny śmieją się, chłopcy dokazują. Tylko nieliczni żebracy, z kikutami rąk i nóg, są żywym dowodem na to, jaka jest cena wojny.

Pyrzyce na końcu świata?

Coś jednak trzeba jeść. Najlepiej w małych barach, prowadzonych rodzinnie. Przypadkowo spotykam Irinę i Olka, małżeństwo z Łotwy. Oczywiście rozmawiamy po rosyjsku, potem okazuje się, że ona jest z pochodzenia Rosjanką, Olek – urodził się na Białorusi.

My z Polski. Obok mnie siedzi Mirek i Ewa. Rok dzielą na pół. Trochę w Toronto, trochę w Gdańsku. Rozmowa jest o wszystkim, o niepokoju w Europie, o tym, jak żyje się w naszych krajach. Olek z uśmiechem mówi, że jego rodzina jest z Polski. Na to my chórem – Aaaaaa, tak? – No…ale pewnie nie znacie. Koło Szczecina. Na co ja zamieram. – Z Pyrzyc – dodaje Olek. Niemożliwe! Olek szczegółowo opowiada o swojej rodzinie, podaje nazwiska, ma też kuzyna w Obrominie. Znam, oczywiście, znam. Śmiejemy się, że trzeba było jechać na koniec świata, żeby usłyszeć taką historię. Rubaszny Mirek, który już ponad 30 lat mieszka w Toronto, opowiada czym się zajmuje. – Ja układaju cegły!

Prawda jest taka, że Mirek ma firmę, i w Toronto wykonują małą architekturę wokół budynków, kładą kostkę brukową, fontanny, projektują zieleń. – Wiesz, zatrudniałem takich chłopaków – jeden był Rosjaninem, nazywał się Polak, drugi jest Polakiem, nazywa się Rusek. To jakieś cuda, już wszystko wiem! Znam rodziców tego chłopaka oraz brata, oczywiście Polaka. – Pozdrów ich koniecznie!

Znajomi Łotysze i Kanadyjczyk usiedli z pyrzyczanką, by okazało się przypadkiem, że świat jest naprawdę mały. Kiedy wspólnie idziemy w ciemności, Mirek dopatruje się spiskowej teorii. – Kim ty naprawdę jesteś? Dobrze, że jest noc, bo pewnie patrzy na mnie podejrzliwie. A niech tam. Niniejszym pozdrawiam pyrzyczan i Bogdana z Obromina, od waszych krewnych i znajomych ze świata.

Powrót do Wietnamu?

Kilka razy próbowano mnie oszukać. Zanim turysta doliczy się zer w 100 lub 10 tys dongów, sprawny sprzedawca, może wyciągnąć pieniądze i udać, że reszty nie ma. W jakim języku będziemy się dochodzić racji? Nie liczcie na policję.

W turyście jest wiara, ufa też, że jego radość, uśmiech poniosą tubylców. Niestety, jak wszędzie w świecie, cwaniacy, tylko czekają na naszą euforię. Mnie obskoczyły w osadzie rybackiej kobiety – które obierały owoce morza. Sprytnie im to szło. – Tak, można robić zdjęcia – zachęcały gestami.

Jednak potem, każda wyciągnęła rękę. Wietnamki są drobniutkie, ale silne i było ich kilka. Turystka jest duża, nie wie o co chodzi, do cywilizacji jest daleko, inni siedzą pewnie w resortach i popijają drinki, zamiast włóczyć się w samotności. Ale ważny jest pomysł. Kiedy zaczynają mnie pchać, dotykać, potem lekko szarpać, wiem, że jeszcze chwila, a stracę nad tym kontrolę. Wtedy przychodzi z pomocą … Budda. Po drugiej stronie jest mała świątynia i niewielki posąg, który świeci bielą w słońcu. Na migi pokazuję go kobietom, potem czynię rozpaczliwe gesty, które mają oznaczać – Bóg, bo umówmy się drogie panie, jest jeden Bóg, patrzy teraz na was i na wasze przykre zachowanie, a któregoś pięknego dnia, kiedy będziecie musiały opuścić to cudowne miejsce nad brzegiem morza, za niecne uczynki i za to, że jesteście dla mnie niedobre, kolejne życie wieść będziecie, jako ta meduza wyrzucona na brzeg.

Pokazuję meduzę, z rozpędu zdechłą rozdymkę i ślimaki oraz każdą kobietę. Naturalnie zwracam się do Buddy, który kamiennie się uśmiecha i składam mu ukłon. Ogólna konsternacja. Kobiety pomruczały coś ozięble i … szybko wróciły do swojej pracy. Okazało się, że pomimo spódnicy, potrafię bardzo szybko biegać. Czy wrócę do Wietnamu? Z pewnością. W drodze na Borneo.

Anetta Głuchowska-Masłyk

  tancerki  morze    

14 odpowiedzi na Sajgon w głowie i Pyrzyce w Wietnamie

  1. Poczytaj mi mamo. pisze:

    Za dużo Annetko nie chce mi się tyle czytać. Streść. Warto chociaż?

  2. Anonim pisze:

    Nie czytaj, nie warto, nie zawracaj sobie d…y.

  3. Anonim pisze:

    Najlepiej poczytaj sobie janka muzykanta.

  4. anonim pisze:

    poznaj twórczość pradziadka ministra Sienkiewicza (w tych dniach dużo się o nim mówi)to będziesz wiedział o jakiego Janka chodzi

  5. Anonim pisze:

    tak szczerze? co mnie obchodzą czyjeś prywatne wycieczki..

    • Anonim pisze:

      a szczerze? CAŁE DWA TYGODNIE TŁUMY WALIŁY DO GRYFINA, BO TAM BYŁO O PRYWATNYCH WYCIECZKACH. WIDAĆ LUDZI TO INTERESUJE.

  6. Anonim pisze:

    Po co się Kobito wysilasz i tak co istotne Ci wykasują.JMO kasował oględnie p.Nowa burmistrz nie kasuje oględnie,bo nie ma nawet takiego-nie powiem,jakiego poziomu. Kasuje bezceremonialnie..Wszystko ma być cacy,a jak się sprzeciwisz,to polecisz.Dała już tym przykład w życiu osobistym.Wspiera tych,co mają i co są na fali,a tym którym, się nie powiodło,choćby to były osoby jej bliskie-to nogę podłoży.Taka to dobra i mądra pani.We wsi ,w której mieszka ja olali.A życie prywatne,tez dużo ma do życzenia-nie powinna w kościele się pokazywać względem katolików,bo tym im ubliża.A na dodatek otacza się osobami o miernej reputacji(patrz p.Małgosia).Tak ludzie sądzą-ja mam inne zdanie…..To było dobre w kampanii wyborczej,ale teraz to jest balast.Życzę p. burmistrz dużo dobrego,bo to jest w interesie mojego miasta,ale niech Pani pomyśli,że ten co krytykuje ,to nie znaczy,że chce dla Pani źle.Przydupasy chcą profitów.Pani MaRzenko,głosowałam na Panią i nie pozwól Pani,żeby takie Panie Małgosie zrujnowały Pani opinię,a zrujnują,bo same sobie życie zasrały,niech zlikwidują bród w swoim mieszkaniu,bo im komisja sosjalna wejdzie do domu i jeszcze inne…Takie damy ,a peegerusów pouczają.

    jak im nie be

  7. Anonim pisze:

    A ja z ciekawością przeczytałam. Gdyby nie to, że pracuję bez możliwości wzięcia urlopu w dowolnym terminie, zgłosiłabym się do pani Anety z prośbą o wspólną podróż.

  8. Anonim pisze:

    Pani Anetto, to tylko zazdrość zasłania ludziom oczy i pozwala wypisywać brednie. Mądry człowiek podziwiałby Panią za odwagę, chęć poznawania świata i przekazywanie innym ciekawostek o świecie. O swojej podróży po świecie pisała też i zorganizowała spotkanie Pani Ania. Więcej takich kobiet jak Wy!!!!!!!!!!!!! W telewizji oglądacie Cejrowskiego podróże?A naszych kobiet podróże wam się nie podobają? Pozostało do wyboru : serial albo kiełbacha w ogródku!

  9. Anonim pisze:

    Pani Aneto więcej takich opowieści i fotek . Pozdrawiam

  10. cynamon pisze:

    Tysiące ludzi jeździ po świecie, ale nikt nie robi z tego przedstawienia. Kiedyś może miałoby to sens. O 20 lat za późno. Wszystko jest w TV. I zrelacjonowane przez naprawdę fachowców.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.